Wino to alkohol, który najbardziej docenia się towarzystwie. A im lepsze towarzystwo, tym dana butelka bardziej zapamiętywalna. Przypomina mi się ta prawidłowość każdorazowo gdy ktoś pyta o wino, które najlepiej wspominam. W związku z tym, że mam już dobrych kilkadziesiąt lat na karku i wypiłem prawdopodobnie tysiące najróżniejszych win, to wciąż nie jest łatwe pytanie. Na pewno pamiętam najdroższe – Chateau Margaux, które z każdym łykiem przypominało mi, że mógłbym nabyć za podobną kwotę paletę innego sympatycznego wina. Wspominam również dzień w RPA i wino, którego nadmiar spowodował tygodniowy ból głowy. Pamiętam również tą wino, które mnie tak urzekło, że zrobiłem wszystko, by je sprowadzić – Pinot Noir z Kalifornii, które chwilę potem serwowane było na inauguracyjnym lunchu prezydenta Baracka Obamy. Obezwładniające Sauvignon Blanc z Nowej Zelandii, Grand Cru z Montrachet, potężne Cabernety z Napy czy genialne Pinot Noir z doliny Hemel-en-Aarde w RPA – wszystkie powodują uśmiech na mojej twarzy wynikający poniekąd ze wspomnienia wina, jak i momentu i towarzystwa degustacji.
Ale która butelka była tą najlepszą? Domniemam, że to jednak Barrossa Pearl – tanie półsłodkie wino musujące dostępne w każdym sklepie w Australii czy Nowej Zelandii w latach 60’. Miałem wtedy 19 lat i piłem je w towarzystwie pięknej, mądrej kobiety, która poźniej została moją dziewczyną.
John Borrell